sobota, 22 listopada 2014

Opowiem Wam mój kalendarz


Zbliża się koniec roku. To oznacza, że równocześnie zbliża się początek kolejnego, a wraz z nim szaleństwo projektowania i drukowania przeróżnych kalendarzy. Nie jestem w stanie zliczyć tych wszystkich projektów, które przez ostatnie lata wymyśliłam i zrealizowałam. Przez moment próbowałam nawet to ogarnąć ale szybko się poddałam. Lata mijały, kolejne wariacje pojawiały się na ścianach różnych firm – jedne artystyczne, inne zwyczajnie funkcjonalne. A we mnie kiełkowało, a potem radośnie dojrzewało marzenie zaprojektowania i zrealizowania swojego własnego, autorskiego, indywidualnego kalendarza.
No właśnie. Mam wrażenie, że kalendarz to magiczny przedmiot. Otwierając jego pierwszą kartę, otwieramy wielką niewiadomą. Przecież to kolejny rok naszego życia. To nie są jakieś anonimowe liczby, daty. To kolejne dni, miesiące wypełnione naszymi planami, marzeniami, rocznicami. Zupełnie różne dla każdego z nas. A co najważniejsze, każdy z tych dni, tygodni i miesięcy jest niepowtarzalny. Trwa tylko chwilę.
Zaczynając prace nad moim kalendarzem zdecydowałam, że podzielę go na 6 kart po 2 miesiące. Akurat w mojej głowie te podwójne miesiące jakoś do siebie pasują. Bo styczeń i luty to taka „rozbiegówka”. Zimno, śnieżno, jeszcze trochę świątecznie, ale już trzeba myśleć gdzie by tu zaplanować zimowy wypad na narty lub po prostu oddech. Marzec i kwiecień to dwóch koleżków. Obiecują koniec zimna, ale uwielbiają zaskoczyć zawieją i zamiecią tylko po to, żeby nazajutrz wyskoczyć przebiśniegiem.
Maj i czerwiec – cudowne młodziaki grające w loterię: będzie upał czy lodowata ulewa? Lipiec i sierpień to dopiero para cwaniaków. Co roku próbują nas zrobić w konia, kiedy jak w ruletce obstawiamy termin naszych wakacji. Równie dobrze mogą być tropiki jak ziąb Arktyki. Ale uwielbiamy tych bliźniaków i cały rok czekamy  na ich występy.
Wrzesień z październikiem to miasto wracające do życia, czyli porannych korków, szkolnego rytmu dnia, delikatnej melancholii wakacyjnych wspomnień. Listopad i grudzień to dwa przeciwieństwa. Smętny listopad jest jedynie preludium do radosnego, krzątającego się w cieple piekarnika grudnia. A potem następuje te najcudowniejsze kilka dni ciszy. Kompletnej ciszy i spokoju.
Wybrałam 6 obrazów, które w mijającym roku były dla mnie z różnych powodów ważne. Zdecydowałam się na format A2 – czyli taki nie za duży, nie za mały. Projektując kalendarium postanowiłam pozostawić trochę miejsca na zapiski. Sama uwielbiam notować i kreślić na kalendarzu, a na ogół  te wieloplanszowe nie dają takiej możliwości. Dlatego przy każdej dacie będzie można zapisać to, co w danej chwili ważne i istotne.  Taki pomysł pociągnął za sobą decyzję, że karty muszą być drukowane na papierze niepowlekanym, szorstkim, łatwo przyjmującym wszelkie rodzaje pisaków. Wszystkie daty kalendarium napisałam odręcznie – przecież każdy dzień jest inny! Ale z drugiej strony chciałam, żeby obrazy nie straciły na swojej barwie. Dlatego postanowiłam wydrukować je na papierze powlekanym i wkleić na karty kalendarza tak, jak kiedyś wklejało się reprodukcje w albumach o sztuce. Zdecydowałam, że nakład będzie wynosił 100 egzemplarzy, a każdy z nich będzie miał okładkę z moją odręczną sygnaturą. Malowałam te 100 podpisów z cudowną pewnością, że w ten sposób każdy ze 100 egzemplarzy będzie niepowtarzalny. Na koniec ponumerowałam je od 1 do 100. A właściwie nie na koniec. Pomyślałam, że najlepszym finałem będzie sytuacja, gdy każdy przyszły właściciel tego kalendarza, będzie mógł dać mi listę swoich własnych ważnych dat – rocznic, urodzin, uroczystości. Ja natomiast, własnym pismem, dopiszę je i dzięki temu kalendarz stanie się tym osobistym i niepowtarzalnym dla każdego z nas, lub kalendarzem specjalnie przygotowanym dla kogoś bliskiego i wyjątkowego.
To będzie wyjątkowy rok!


czwartek, 13 listopada 2014

"Wypożyczalnia"



To był początek lat 90-tych. Wtedy po raz pierwszy odkryłam Antwerpię, miasto, którym się zachwyciłam od pierwszego zanurzenia w jego tajemne zaułki. Pokochałam wąskie kamienice trochę przypominające mój Gdańsk, przestronny port z szerokim nabrzeżem, fantastyczny budynek dworca głównego, brukowane uliczki i kolorowy rynek starego miasta. Tłumy turystów okupujących maleńkie stoliki w niezliczonych knajpianych ogródkach, popijających piwo we wszystkich odcieniach bursztynu.

Spacerowałam wzdłuż sklepów mieniących się złotem i brylantami w dzielnicy żydowskiej, w której czas się zatrzymał kadrem przeniesionym z powieści Singera. O zmroku dotarłam do najstarszej części dawnej dzielnicy portowej. Wąskie, zaniedbane uliczki przywitały mnie mieszaniną zapachów smażonych frytek, morskiej wody, miejskiej kanalizacji i czegoś nieokreślonego. Po obu stronach tłoczyły się małe, ciasne witryny, oświetlone jaskrawym niebieskozielonym światłem. Za szybami tych szklanych klatek siedziały lub stały kobiety. Zapraszając zalotnymi lub wulgarnymi gestami, prężyły roznegliżowane ciała we wszelkich odcieniach od hebanowej czerni do delikatnej gamy różu. Jaskrawe światło podkreślało ich kształty i wyzywającą bieliznę. Było w tym miejscu coś przerażającego, a jednocześnie kuszącego swoją tajemną grozą.
Czytałam oczywiście o takich dzielnicach i jakoś je sobie wyobrażałam ale zetknięcie z rzeczywistością mocno mną wtedy wstrząsnęło. Te jaskrawo umalowane twarze przypominały mi prace Tolouse-Lautreca, jakbym się nagle znalazła w jednym z jego obrazów. Ale w rzeczywistości pod mocno uszminkowanymi maskami zobaczyłam prawdziwych ludzi. W różnym wieku, różnej rasy, szczupłe lub puszyste postacie kobiet lub mężczyzn, którzy się nimi stali. To była Wieża Babel, tygiel, w którym jakiś diabeł zamieszał ogonem.
A właściwie wielka wypożyczalnia. Bo to nie było miejsce, gdzie można kupić miłość. Można najwyżej  wypożyczyć na chwilę jej imitację, tanią podróbę. Patrzyłam na właścicieli tego interesu kręcących się opodal, na spacerujących klientów i turystów, którzy podobnie jak ja przyszli tu przypadkiem lub zajrzeli zaintrygowani opowieściami poprzedników. Miejsce pielgrzymek spowodowanych rozpaczliwą samotnością, poszukiwaniem lub po prostu ciekawością. Tacy sami ludzie po dwóch stronach szyby tylko inaczej upozowani i oświetleni. Tragiczny teatr z tandetną scenografią, gdzie wszyscy odgrywają swoją rolę w kiczowatej scenerii.
I wtedy uświadomiłam sobie podstawową, najważniejszą różnicę, która dzieliła te nasze dwie rzeczywistości po obu stronach szyby. Ja mogłam po prostu odwrócić się i odejść. Uciec stamtąd do mojego bezpiecznego świata, zapomnieć o niebieskich i zielonych jarzeniówkach, lateksowych fatałaszkach i przerysowanych makijażach. One musiały tam zostać tak długo, jak zadecydują właściciele tej całodobowej wypożyczalni.
Namalowałam moje wspomnienie z tamtego miejsca i zabrałam ze sobą. Miałam naiwne wrażenie, że w ten sposób daję im chociaż namiastkę wolności.