Zbliża się koniec
roku. To oznacza, że równocześnie zbliża się początek kolejnego, a wraz z nim
szaleństwo projektowania i drukowania przeróżnych kalendarzy. Nie jestem w
stanie zliczyć tych wszystkich projektów, które przez ostatnie lata wymyśliłam
i zrealizowałam. Przez moment próbowałam nawet to ogarnąć ale szybko się
poddałam. Lata mijały, kolejne wariacje pojawiały się na ścianach różnych firm
– jedne artystyczne, inne zwyczajnie funkcjonalne. A we mnie kiełkowało, a potem
radośnie dojrzewało marzenie zaprojektowania i zrealizowania swojego własnego,
autorskiego, indywidualnego kalendarza.
No właśnie. Mam
wrażenie, że kalendarz to magiczny przedmiot. Otwierając jego pierwszą kartę,
otwieramy wielką niewiadomą. Przecież to kolejny rok naszego życia. To nie są jakieś anonimowe liczby, daty. To kolejne dni, miesiące wypełnione naszymi
planami, marzeniami, rocznicami. Zupełnie różne dla każdego z nas. A co
najważniejsze, każdy z tych dni, tygodni i miesięcy jest niepowtarzalny. Trwa
tylko chwilę.
Zaczynając prace
nad moim kalendarzem zdecydowałam, że podzielę go na 6 kart po 2 miesiące.
Akurat w mojej głowie te podwójne miesiące jakoś do siebie pasują. Bo styczeń i
luty to taka „rozbiegówka”. Zimno, śnieżno, jeszcze trochę świątecznie, ale już
trzeba myśleć gdzie by tu zaplanować zimowy wypad na narty lub po prostu
oddech. Marzec i kwiecień to dwóch koleżków. Obiecują koniec zimna, ale
uwielbiają zaskoczyć zawieją i zamiecią tylko po to, żeby nazajutrz wyskoczyć
przebiśniegiem.
Maj i czerwiec –
cudowne młodziaki grające w loterię: będzie upał czy lodowata ulewa? Lipiec i
sierpień to dopiero para cwaniaków. Co roku próbują nas zrobić w konia, kiedy
jak w ruletce obstawiamy termin naszych wakacji. Równie dobrze mogą być tropiki
jak ziąb Arktyki. Ale uwielbiamy tych bliźniaków i cały rok czekamy na ich występy.
Wrzesień z
październikiem to miasto wracające do życia, czyli porannych korków, szkolnego
rytmu dnia, delikatnej melancholii wakacyjnych wspomnień. Listopad i grudzień
to dwa przeciwieństwa. Smętny listopad jest jedynie preludium do radosnego,
krzątającego się w cieple piekarnika grudnia. A potem następuje te
najcudowniejsze kilka dni ciszy. Kompletnej ciszy i spokoju.
Wybrałam 6
obrazów, które w mijającym roku były dla mnie z różnych powodów ważne.
Zdecydowałam się na format A2 – czyli taki nie za duży, nie za mały.
Projektując kalendarium postanowiłam pozostawić trochę miejsca na zapiski. Sama
uwielbiam notować i kreślić na kalendarzu, a na ogół te wieloplanszowe nie dają takiej możliwości.
Dlatego przy każdej dacie będzie można zapisać to, co w danej chwili ważne i
istotne. Taki pomysł pociągnął za sobą
decyzję, że karty muszą być drukowane na papierze niepowlekanym, szorstkim,
łatwo przyjmującym wszelkie rodzaje pisaków. Wszystkie daty kalendarium
napisałam odręcznie – przecież każdy dzień jest inny! Ale z drugiej strony
chciałam, żeby obrazy nie straciły na swojej barwie. Dlatego postanowiłam
wydrukować je na papierze powlekanym i wkleić na karty kalendarza tak, jak
kiedyś wklejało się reprodukcje w albumach o sztuce. Zdecydowałam, że nakład
będzie wynosił 100 egzemplarzy, a każdy z nich będzie miał okładkę z moją
odręczną sygnaturą. Malowałam te 100 podpisów z cudowną pewnością, że w ten
sposób każdy ze 100 egzemplarzy będzie niepowtarzalny. Na koniec ponumerowałam
je od 1 do 100. A właściwie nie na koniec. Pomyślałam, że najlepszym finałem
będzie sytuacja, gdy każdy przyszły właściciel tego kalendarza, będzie mógł dać
mi listę swoich własnych ważnych dat – rocznic, urodzin, uroczystości. Ja
natomiast, własnym pismem, dopiszę je i dzięki temu kalendarz stanie się tym osobistym
i niepowtarzalnym dla każdego z nas, lub kalendarzem specjalnie przygotowanym
dla kogoś bliskiego i wyjątkowego.
To będzie
wyjątkowy rok!