wtorek, 20 stycznia 2015

Na zawsze razem



Patrzę na zdjęcie moich Dziadków. Śliczna, drobna brunetka w eleganckiej garsonce i jasnym kapeluszu lekko przysłaniającym prawy profil. Obok idzie wysoki, szczupły mężczyzna w długim, wiosennym płaszczu i kapeluszu w stylu Humphreya Bogarta w „Casablance”. Babcia prowadzi na smyczy małego pieska. Spogląda zalotnie na swojego przystojnego męża opierając się na jego ramieniu. Jest rok 1930.  Idą beztroscy, uśmiechnięci, szczęśliwi. Lwowska ulica jakaś taka jasna, słoneczna.
Biorę drugie zdjęcie. Dziadkowie siedzą na sofie w swoim mieszkaniu. Babcia w eleganckiej sukience w grochy, na szyi jakieś koraliki. Siwe włosy pięknie ułożone w twarzową „falę”. Dziadek w jasnej koszuli, wyprostowany i uroczysty wyraźnie usiłuje utrzymać w ryzach wiercącą się małą mnie. Widać, że z trudem zachowuje powagę. To moje dwa ulubione zdjęcia. Dzieli je niemal całe życie, dzielą je wojna, ucieczka przed śmiercią, bohaterska walka, tułaczka, bieda i strach. Porzucone miejsca, rozpacz utraty najbliższych, a potem znów wszystko od początku tylko w rodzimym wydaniu. Ale na tym drugim zdjęciu już nie ma śladu cierpienia. Słońce prześwituje przez perkalowe zasłonki w kwiaty. Zdjęcie zrobione – pstryk. Babcia pójdzie zaparzyć herbatę, którą poda z konfiturami na spodeczku, a potem Dziadek sięgnie po płócienny kaszkiet z daszkiem i zabierze mnie na spacer na sopockie molo.
Przeżyli razem ponad pół wieku. Po Jego śmierci musieli się siłą rzeczy na jakiś czas rozstać. Pamiętam pewien wiosenny, słoneczny dzień, niedługo przed odejściem Babci. Czesała swoje włosy, które dawno straciły piękny srebrny ton i aksamit, układając je po omacku w malutki węzełek nad szyją. Na chwilę zamyśliła się, westchnęła i powiedziała: „Nie uwierzysz, ale ja ciągle mam 20 lat...”. I lekko się uśmiechnęła.
Myślę, że teraz idą sobie gdzieś jakąś swoją słoneczną ulicą. Razem, na zawsze. Babcia i Dziadek.

środa, 7 stycznia 2015

Razem po słonecznej stronie - czyli lato w styczniu



Już sama myśl o tym zbliżającym się dniu sprawia, że robi się jakoś cieplej, słoneczniej i radośniej. W kolorowym gwarze, szumie, śpiewach i nawoływaniach nadchodzi coroczny Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To wydarzenie nieodmiennie napawa mnie dumą, a jednocześnie zdziwieniem. Obserwując Orkiestrę od chwili jej powstania z każdą kolejną edycją moje zdumienie rośnie. Jak to jest możliwe, że w naszym kraju udaje się komuś, i to na dodatek w środku zimy, rozpętać tę barwną, szaloną fiestę? Sprawić, że tego dnia, nie zważając na pogodę wychodzimy z domu tylko po to, żeby wrzucić parę groszy do kolorowej puszki trzymanej przez przytupujące z zimna dzieciaki. No właśnie, w tej naszej dość posępnej ojczyźnie przećwiczonej przez historię, która zabrała nam uśmiech i wiarę w innych ludzi, która sprawiła, że staliśmy się nieufni i podejrzliwi, nagle okazało się, że potrafimy cieszyć się razem. To tak, jakby tego dnia ktoś otwierał szeroko okno i wpuszczał do pokoju rześkie, słoneczne powietrze. Jakby na chwilę został z nas zdjęty zły urok. To absolutnie fantastyczne, że przez tyle lat tłumy ludzi skrzykują się, aby przygotować coś specjalnego na tę okazję. Każdy daje z siebie to co umie najlepiej, swoje małe i większe talenty wrzuca do wspólnej skarbonki. Ze wzruszeniem patrzę co roku na Jurka Owsiaka, który pomimo upływu lat nic się nie zmienił. I nie chodzi mi o czerwone spodnie, żółtą koszulę czy charakterystyczne okulary. Wzrusza mnie to, że co roku traci głos podgrzewając swoją Orkiestrę, aby grała jak najpiękniej. Jestem mu bardzo wdzięczna, że nadal chce, że się nie poddaje. Na szczęście w tej cudownej Orkiestrze gra już wielu muzykantów, którzy kiedyś znaleźli ratunek w jednym z niezliczonych urządzeń oklejonych czerwonymi serduszkami. Starsi przekazali im tę tradycję i wiedzę. Z wielkim szacunkiem patrzę na rodziców, którzy targają te swoje opatulone maluchy po to, żeby im pokazać na czym polega wspólne pomaganie. A najpiękniejsze jest to, że ich nikt do tego nie zmusza, nie kusi profitami. Jedyną nagrodą jest poczucie radości, takiej, jaką sprawia spacer po słonecznej stronie. Bo my po prostu lubimy być dobrzy, lubimy kolory i światło. To nasza prawdziwa natura, na co dzień przytłumiona gonitwą, problemami, zmartwieniami. Ot zwykłą codziennością. Ale gdy ktoś zagra sygnał, nasze serca rozkwitają jak piwonie. Wierzę w to, że przed nami jeszcze niejedno Światełko do Nieba - najlepiej do końca świata i jeden dzień dłużej.