Uwielbiam
bociany. Nie tylko dlatego, że są piękne, mądre i wytrwałe. Kocham je za to, że
co roku o podobnej porze pojawiają się nade mną. Śledząc ich majestatyczny lot przypominający
taniec, uświadamiam sobie, że znowu przyszła wiosna. To niby banalne, oczywiste
zjawisko z każdym mijającym rokiem sprawia mi coraz większą radość.
Patrzę ze
wzruszeniem jak stają w swoich gniazdach – lojalni strażnicy domów. Myślę o
tym, jak daleką drogę przebyły, ile niebezpieczeństw na nie czyhało, jak mądry
radar prowadził je przez kawał świata dokładnie w to jedno, konkretne miejsce.
Nie skusiło ich nic po drodze, nie odpuściły. Nie poszły na łatwiznę pozostania
w miłym ciepełku gdzieś po drodze.
Przyglądam się
jak powoli, dostojnie przemierzają podmokłą łąkę na swoich smukłych, czerwonych
nogach, wybierając jakby z namysłem zmykające w trawie przysmaki.
Któregoś dnia
pojawią się w ich gnieździe rozdziawione ptasie dzioby, które jako wzorowi
rodzice będą cierpliwie zapełniać obwieszczając swoim radosnym klekotem
powiększenie bocianiej rodziny. Rozpocznie się sezon lotów i ćwiczeń. Wiele
godzin prób tylko po to, by któregoś dnia wykonać brawurowy pokaz przelatując
tam i z powrotem nad rodzinną wsią. Gęściej się zrobi na niebie, więcej białych
szybowców pożegluje w stronę łąki.
Jeszcze nie
spadną pierwsze liście gdy one już będą wiedziały, że pora się zbierać do
drogi. Całe lato ćwiczeń musi zaowocować doskonałą techniką i silnymi mięśniami.
Z pierwszym chłodnym podmuchem poczują niepokój. Nie wiem skąd będą miały
pewność, że już czas. Któregoś dnia zobaczę na niebie kilka rodzin jak
bezszelestnie kierują się w sobie tylko znane, tajemne miejsce zbiórki.
To smutne i
nieuchronne. Rytuał wpleciony w mądrość natury, która doskonale wie, że
wszystko ma swój odpowiedni czas. Nie buntuje się, nie mówi: jeszcze chwilę,
później, może za miesiąc.
Wie, że wszystko
ma swój nieuchronny koniec i trzeba się temu podporządkować.
A ja co roku
żegnając te cudowne ptaki mam nadzieję na radość powitania, jaką niesie ze sobą
wiosna.