Lubię chodzić do „mojego” fryzjera. W cieple małego zakładu
(który na szczęście nie nazywa się Kliniką Włosa), otoczona zapachem szamponów,
gorącej kawy i czegoś nieokreślenie przyjemnego, zapadam się w miękką sofę w
oczekiwaniu na swoją kolej. Lubię obserwować kobiety siedzące z turbanami na
głowach, jak pozawijane w aluminiowe dekoracje duże kukiełki. Anonimowe,
wszystkie do siebie podobne, ukryte pod kloszami foliowych peleryn
przerzucające nieaktualne tygodniki, aby odszukać siebie w uśmiechach zalotnych
modelek.
A potem przychodzi czas, kiedy foliowe dekoracje znikają, a
spod turbanów ukazują się twarze w otoczeniu mokrych kosmyków. To moment, w
którym pojawia się czarodziej. Sprawnymi nożyczkami i grzebieniami poskramia
chaos, z którego wyłaniają się krótkie lub długie, kręcone lub proste fryzury,
a ich właścicielki niczym boginie, lekko strzepując ostatnie pyłki tanecznym
krokiem biegną po swoje okrycia. Po drodze rzucają jeszcze ostatnie spojrzenia
w lustro, które radośnie potwierdza to, czego pragnęły. Wychodząc nie widzą
już, jak fryzjer sprawnymi ruchami zgarnia na szufelkę rozsypane na podłodze
kosmyki, przypominające samotne resztki kokonów pozostawione przez barwne
motyle.
Siedząc tak i patrząc, uświadamiam sobie, jak fascynującym
tematem są nasze włosy. Rosną sobie każdego dnia, cichcem projektując zawiłe
ścieżki i sploty. Prowadzimy z nimi grę, próbując nagiąć je do własnego
konceptu. Prostujemy loki, skręcamy proste pasma, zmieniamy kolor, tniemy i
strzępimy. Lubimy je lub narzekamy, zmieniamy się razem z nimi, aby któregoś
dnia odkryć tych kilka inaczej odbijających światło, jak gdyby należących do
kogoś innego.
Dla jednych to symbol kobiecego piękna i czaru, a dla innych
- źródło najgorszych pokus i złych uroków.
Eksponowane i celebrowane, kiedy indziej golone i ukrywane pod perukami
lub chustami. Kochane i znienawidzone. Ich bujność przynosi obrazy młodości,
zdrowia, wolności. Ich nagły brak zasmuca i wstrząsa. Skłania do zadumy.
Przypominam sobie jak ważnym manifestem bywały na różnych
etapach mojego życia. Warkocze rozczesywane w dzieciństwie przy akompaniamencie
pisków, z ulgą obcięte zgodnie z obietnicą dzień po I Komunii. Szkolne kłopoty
chłopców, którzy koniecznie chcieli mieć dłuższe włosy tak znienawidzone przez
system. Okropne fryzury przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
(omijam szerokim łukiem w swoim albumie), długie pasma próbujące naśladować
bohaterów filmu „Hair”, irokezy stawiane na wodę z cukrem czy próby hodowania
dredów. Wszystko po to, aby każdy kolejny etap kończyć heroicznym strzyżeniem
„na zapałkę”.
Gdzieś na dnie szuflady nadal mam kopertę z pachnącymi,
delikatnymi jak puch kosmykami pierwszych włosków moich dzieci. Ale one mają
już swoją własną, osobną historię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz